Komedia romantyczna to całkiem trudny gatunek filmowy. W szczególności w Polsce. Po takich potworach jak Och, Karol czy Dzień Dobry, Kocham Cię, odechciewa się wszystkiego, a najbardziej właśnie miłości. A przecież nie o to chodzi w tych filmach! To właśnie takie filmy mają budzić w widzach nadzieję na lepsze jutro, romantyczną miłość i szczęście, które w końcu zapuka i do naszych drzwi. Czy tak też było w Love, Rosie?
0 Komentarze
Katniss Everdeen, waleczna nastolatka powraca w pierwszej części ostatniej części trylogii Igrzysk Śmierci. Dosyć ciężko będzie mi obiektywnie pisać o samym filmie, ponieważ przed jego premierą zdążyłam przeczytać książki. Chociaż może i jestem już na to trochę za stara, przyznam szczerze że to na prawdę dobry kawał historii. Książka jest tak wciągająca, jak twierdzą cytaty na odwrocie jej okładki, jakiekolwiek koneksje ze Zmierzchem są niezwykle dla Igrzysk Śmierci krzywdzące. No dobra, ale czy jest cokolwiek interesującego w tym filmie poza Jennifer Lawrence, która tym razem jest ubrana?
Uważam, że pakt samobójczy to dość niewdzięczny temat. Oczywiście przyciąga uwagę odbiorcy z łatwością, jednak aby później podtrzymać jego zainteresowanie, scenarzysta musi się nieźle nagimnastykować. Zwłaszcza, że w większości przypadków do żadnych śmierci nie dochodzi.
Tutaj czwórka desperatów umawia się na swoją ostatnią drogę poprzez forum internetowe, co staje się początkiem bardzo nietypowej przygody. W drodze na miejsce, gdzie wszystko ma się zakończyć, Piitan, Taburou, Baracchi i Marusou, dostrzegają swoje sobowtóry. Niestety poprzez kuriozalny przebieg spraw samobójstwo musi zostać przełożone na inny czas. Jak przekonują się nasi bohaterowie przy następnym podejściu do odejścia z tego świata, zabić się nie jest tak znowu łatwo. Jakby tego było mało, w żołądku Piitana dzieje się coś naprawdę niepokojącego i zaczyna on wymiotować...kulistymi kamieniami. Okazują się one niezwykłą pamiątką z innego świata, ludzką duszą zaklętą w formie pięknej świecącej kuli. Później jest już tylko ciekawiej. I dziwniej. Przyznam, że jazz nadal jest dla mnie czymś nieodgadnionym ale koncert Erica Marienthala i eM Bandu w Starym Klasztorze we Wrocławiu sprawił, że choć trochę zrozumiałem jego fenomen.
Koncert był bardzo żywioły, ale trudno żeby było inaczej gdy na scenie znajduje się 15 muzyków. Pojedynkom na solówki na najróżniejszych instrumentach nie było końca, ale prym wiódł oczywiście saksofon. Rewelacyjne nagłośnienie i świetna miejscówka w połączeniu z bardzo dobrym kontaktem z publicznością, wytworzyły niepowtarzalny klimat. Wczoraj warto było zawitać na ulicę Purkyniego we Wrocławiu. Na deser kilka zdjęć z koncertu. |
Czarna dziurato blog o książkach, komiksach, filmach, muzyce i o wszystkim, co naszym zdaniem jest warte napisania. Archiwum bloga:
października 2016
Tagi:
Wszystkie
|