Na Marsie jest woda, jest i Mark Watney, astronauta uznany za martwego, gdy podczas misji Ares III rozpętuje się ogromna burza. W wyniku wypadku wszelka komunikacja zostaje przerwana, a Mark zostaje sam jak palec na czerwonej planecie. Z ograniczonym zapasem jedzenia, tlenu i wody. Niewesoło, a będzie tylko gorzej.
Ridley Scott ekranizując powieść Andy'ego Weira (której naszą recenzję znajdziesz tutaj), poszedł niejako po linii najmniejszego oporu tworząc blockbuster oparty na czymś, czego właściwie nie dało się zepsuć. Siłą napędową książki, jak i filmu jest postać Marka Watneya, który stawia czoło przeciwnościom losu w momencie, gdy większość położyłaby się na podłodze i zaczęła płakać. Robi to z takim wdziękiem i poczuciem humoru, że graną przez Matta Damona postać ogląda się z przyjemnością. Watney w naukowych wywodach tłumaczy swoje kolejne działania, jak uprawa ziemniaków czy odkopanie skrzyni z radioaktywnymi materiałami, którą w łaziku wozi po Marsie. Czyni to wydarzenia na ekranie bardziej przystępnymi dla wszystkich, co sprawia z kolei, że historia wciąga i widzowie stają się kibicami Marka w długiej i niebezpiecznej drodze do domu.
Film ma bardzo pozytywny wydźwięk, poprzez opowiadaną historię wychwala niejako siłę rozumu i ideę zjednoczenia ludzkości, która tylko w taki sposób osiągnie szczyt swoich możliwości. To opowieść o nadziei, walce z przeciwnościami losu i pokonywaniu ich.
Wszystko to zostało okraszone świetną oprawą audiowizualną – chociaż w filmie nie ma wielu widowiskowych scen, to od strony wizualnej Mars imponuje. Sam Watney w wiadomości nadanej do załogi Hermesa, która odleciała bez niego, pisze, że „oglądam bezkresne horyzonty, tylko dlatego, że mogę”.
Muzyka to natomiast zupełnie unikalna składanka disco, pozostawiona przez komandor Mellisę Lewis. David Bowie, Abba i Donna Summer brzmią w kosmicznej scenerii zaskakująco dobrze, tworząc niesamowity podkład muzyczny pod niezwykłą przygodę na pięknej, ale niegościnnej planecie. Swoje bardzo charakterystyczne trzy grosze dorzucił też kompozytor Harry Gregson – Williams, którego styl idealnie pasuje do Marsjanina.
Wszystko to zostało okraszone świetną oprawą audiowizualną – chociaż w filmie nie ma wielu widowiskowych scen, to od strony wizualnej Mars imponuje. Sam Watney w wiadomości nadanej do załogi Hermesa, która odleciała bez niego, pisze, że „oglądam bezkresne horyzonty, tylko dlatego, że mogę”.
Muzyka to natomiast zupełnie unikalna składanka disco, pozostawiona przez komandor Mellisę Lewis. David Bowie, Abba i Donna Summer brzmią w kosmicznej scenerii zaskakująco dobrze, tworząc niesamowity podkład muzyczny pod niezwykłą przygodę na pięknej, ale niegościnnej planecie. Swoje bardzo charakterystyczne trzy grosze dorzucił też kompozytor Harry Gregson – Williams, którego styl idealnie pasuje do Marsjanina.
Matt Damon jako pozostawiony na pastwę losu kosmonauta – botanik sprawdził się naprawdę dobrze, w sumie do tego stopnia, że po obejrzeniu Marsjanina, ciężko wyobrazić sobie kogoś innego w tej roli. Sceny z jego przygodami są przeplatane z rozwojem wydarzeń na Ziemi i na Hermesie. Cały film przypomina swoją budową układankę, której ostateczny wygląd ewoluuje w trakcie układania, ponieważ niektóre elementy psują się lub mogą zostać wymienione na bardziej pasujące. Dynamika tych scen i sposób ich realizacji, wprowadza pewne napięcie co do finału misji Ares III, jednak wprawiony widz bardzo szybko odgadnie zakończenie tej historii. Nie o to jednak tutaj chodzi a o drogę, jaką bohaterowie przebędą zmierzając ku celowi, jakim jest uratowanie Marka Watneya. Dlatego przewidywalność Marsjanina nie odbiera jakoś specjalnie przyjemności z jego oglądania.
Szymon Szeliski