Miecze zostały stworzone w ekspresowym tempie – ja wcielałem się w postać Qui Gonn- Jinna a Adam był Obi Wanem Kenobim. Za klingi mieczy posłużyły nam ukradzione (!) z pobliskiego placu manewrowego szkoły jazdy kije od mioteł, które powtykane w pomarańczowe słupki miały być ułatwieniem przy manewrach dla kursantów. W sklepie z akcesoriami motoryzacyjnymi zakupiliśmy fluorescencyjne farby w spreju w kolorach niebieskim i zielonym. Pamiętam, że sprzedawca miał wątpliwości czy sprzedać nam te spreje, ponieważ uważał, że będziemy malować po murach. Musieliśmy go zapewnić o szczerości naszych intencji i dopiero wtedy mogliśmy kupić farbę. Musiał uwierzyć w szczerość naszych intencji, przecież mieliśmy zostać Jedi, więc obowiązywał nas ich kodeks i obowiązek prawdomówności. Rękojeść stanowiły na początku najzwyczajniejsze w świecie tekturowe rolki po papierowych ręcznikach, wypchane od środka czym tylko się dało, tak, aby stanowiły jedność z mieczem. Po jakimś czasie, z bliżej nieokreślonego źródła Adam załatwił garść naprawdę fajnie wyglądających śrub, metalowych i gumowych elementów, które wmontowane w rękojeść stanowiły przyciski do włączania i wyłączania miecza, regulacji długości ostrza i jego mocy. Po tym zabiegu nasze miecze wyglądały naprawdę imponująco i do dziś czuję dumę i siłę, jaką dawało mi obcowanie z tym naszym wytworem dziecięcej kreatywności. Niedługo potem zaczęliśmy pracę nad choreografią walki, która trwała przez całe wakacje i którą zapamiętam nie mniej widowiskowo niż walkę z Darthem Maulem z Mrocznego widma.
Żałuję, że nie zachowało się żadne zdjęcie naszych mieczy, ani same miecze, bo jestem pewien, że bylibyście pod wrażeniem ich konstrukcji.
Pasja do Gwiezdnych Wojen w każdym dniem była coraz większa i wszystko, co miało związek z uniwersum było jak część religii, której nigdy za wiele. Zacząłem zbierać Tazo z czipsów i do dziś mam gdzieś dwa komplety z albumami w nietkniętym stanie, zacząłem czytać książki i komiksy rozszerzające historie znaną z filmów, grać w gry i zasadniczo niesamowicie ekscytować się absolutnie wszystkim, co miało logo Star Wars. Do dzisiaj posiadam również segregator z wycinkami z czasopism z różnorakimi artykułami o tematyce gwiezdnowojennej. Tak wtedy wyglądał świat, w 1999 roku miliony ludzi na nowo oszalały na punkcie sagi Lucasa. Pragnę przypomnieć, że nawet Viva! miała specjalne wydanie poświęcone wyłącznie Gwiezdnym Wojnom. Tak, też je mam.
Jednym z fajniejszych aspektów fascynacji Gwiezdnymi Wojnami było dla mnie to, że nie widziałem oryginalnej trylogii i zdawałem sobie sprawę z tego, że jeszcze naprawdę sporo dobrych rzeczy czeka, aby być przeze mnie obejrzanymi. W czasie, bez powszechnego dostępu do Internetu, bez płyt DVD, zdobycie Edycji Specjalnej klasycznej trylogii (zależało mi na poprawionej wersji, ponieważ obawiałem się przepaści technologicznej pomiędzy starą trylogią i Mrocznym widmem) nie było wcale łatwe. To jedna z nielicznych rzeczy, za którą jestem wdzięczny mojemu ojcu, ponieważ to on pożyczył od swojego kolegi klasyczną trylogię na VHS. Oczywiście nie było to łatwe, ów kolega najpierw czekał na zwrot filmów od kogoś innego, później był na wakacjach a później jeszcze nie mógł dograć terminu spotkania z moim ojcem na przekazanie kaset, jednak w końcu, po dobrych kilku tygodniach udało się je dorwać! Miałem Nową nadzieję, Imperium kontratakuje i Powrót Jedi w domu i czas, aby je obejrzeć. Czułem Moc!
Filmy w lat 70 i 80 również bardzo mi się podobały, pomimo oczywistych różnic w stylistyce, sposobie gry aktorskiej, efektach specjalnych czy innych drobnych szczegółach. Bardzo podobało mi się to, że wróciłem do tego wspaniałego świata, którego skrawek zobaczyłem kilka miesięcy wcześniej w kinie. Wspaniałym był też fakt, że nie wiedziałem, że Anakin stanie się Vaderem i że jest ojcem Lei i Luke'e. Można powiedzieć, że przyjąłem świat wojen gwiezdnych z całym dobrobytem inwentarza. Najlepsze, że na kasecie z Powrotem Jedi, po właściwym filmie, nagrany był film pornograficzny, a że byłem sam w domu, po prostu oglądałem dalej...
Więc za co tak właściwie pokochałem Gwiezdne Wojny? Myślę, że głównym powodem byli rycerze Jedi i miecze świetlne. Ich prawość, dostojność i mądrość imponowały mi niesamowicie i robiły ogromne wrażenie na wszystkich dookoła (przynajmniej w takim przeświadczeniu żyłem). Przygody w kosmosie, który jest jednocześnie tajemniczy, niebezpieczny i fascynujący dołożyły swoje trzy grosze. Niesamowite postacie i lokacje, mistyka Mocy, Sithowie i ciemna strona – wszystko to było czymś nowym, świeżym i niesamowicie inspirującym i tak mi zostało, aż do dziś, chociaż może nie z taką intensywnością jak kiedyś. Wtedy chłonąłem dosłownie wszystko z tzw. Expanded Universe, czyli historii z książek, gier i komisów rozszerzających i tak wielki świat Gwiezdnych Wojen. Łącznie przeczytałem ponad pięćdziesiąt powieści i bliżej nieznaną ilość komiksów opowiadających o przygodach najróżniejszych postaci, drugo czy trzecioplanowych lub nawet takich, które w filmach pojawiły się tylko na kilkanaście sekund, lub nie pojawiły się w ogóle, ale zostały wspomniane. Szczegółowość wszechświata pobudzała wyobraźnię do dalszego jego poznawania i łączenia tych wszystkich opowieści w jedną całość, wbrew zdrowemu rozsądkowi, tłumacząc na swój specyficzny sposób potknięcia fabularne czy pewne nieścisłości, które siłą rzeczy musiały się pojawić.
Od czasu, gdy miałem Mroczne widmo na VHS i mogłem oglądać je, kiedy tylko zapragnąłem, mój fanatyzm rósł nieubłaganie. Wraz z Adamem przez całe wakacje oglądaliśmy ten film średnio raz dziennie, a pamiętam, że był jeden taki dzień, kiedy obejrzeliśmy go trzy razy (!) i raz w zwolnionym tempie (cały!), aby wyłapać „smaczki” typu „ciekawe gdzie upada miecz Dartha Maula po tym, jak Obi Wan go przecina?”. Dialogi znaliśmy na pamięć i jednocześnie cały czas udoskonalaliśmy choreografię walki na miecze na podwórku.
Premiery Ataku klonów i Zemsty Sithów były wielkimi wydarzeniami, na trzecią część szedłem do kina ze łzami w oczach, bo miała to być ostatnia część mojej ukochanej sagi. Na jednej z lekcji angielskiego dostaliśmy zadanie napisania recenzji filmu lub książki i ja oczywiście napisałem o Zemście Sithów. Moja nauczycielka angielskiego, pani Jowita, która była bardzo wyluzowana, często rozmawiała z nami o alkoholu i narkotykach w sposób, w jaki żaden nauczyciel by się nie odważył, więc wiedziałem, że bezproblemowo mogę zakończyć moje wypociny na temat Gwiezdnych Wojen zdaniem: „Shit! I just watched the last Star Wars movie in my life”.
Na premierę Ataku klonów wybraliśmy się dużą grupą znajomych i z moją mamą, która co prawda nie przepada za kinem science fiction, ale raz, że była to nocna premiera, więc jako nastolatki potrzebowaliśmy w nocy jakoś wrócić do domu, a dwa, że o ile dobrze pamiętam wygrałem jakieś bilety na ten seans. Skończyło się to tak, że moja mama zasnęła w kinie, a po wyjściu z sali została zaczepiona przez reporterkę z radia, która spytała ją, jak podobał jej się film. Odpowiedź brzmiała mniej więcej tak: „Film był świetny, a najbardziej podobały mi się romantyczne sceny”.
Chociaż z perspektywy czasu Część II i III nie wydają się takie fantastyczne, to i tak mam do nich ogromny sentyment, bo są to części, na które faktycznie czekałem i czułem związany z tym oczekiwaniem dreszcz emocji. Zbliżająca premiera Przebudzenia Mocy sprawia, że znowu się tak czuję, za co jestem bardzo wdzięczny każdej osobie, która przyczyniła się do kontynuowania sagi. Miałem już dość nabierania się w co drugie Prima Aprilis na żart, że zapowiedziano kolejną część Gwiezdnych Wojen...
W moim bloku oprócz kilku rówieśników był tylko jeden fan Gwiezdnych Wojen, Przemek, przedstawiciel starszego pokolenia i nasza osobista wyrocznia, jeśli chodziło o cokolwiek związanego z Mocą, Imperium, Sokołem Millenium czy rasami postaci z filmów, gier i komiksów. Ów Przemek, oprócz bycia fanatykiem Gwiezdnych Wojen, uwielbiał też grać w koszykówkę, więc często, gdy widzieliśmy z okna mojego pokoju, że akurat gra, schodziliśmy do niego i zamęczaliśmy go dziesiątkami pytań i prosiliśmy go, aby sam nam jakieś zadawał i sprawdzał poziom naszej wiedzy. To dzięki niemu, dowiedziałem się, że Chewbacca wcale nie wymawia się „hewbaka” tylko „czubaka”.
W życiu każdego człowieka, są pewne wydarzenia, które siłą rzeczy i rozpędem nowych doświadczeń, rozwijają go i dodają kolejne, intrygujące elementy do jego codzienności. Jeden z takich kamieni milowych, jakim była pierwsza samodzielna przejażdzka autobusem miejskim, zaliczyłem właśnie przez pasję do Gwiezdnych Wojen. Od wspomnianego Przemka, dowiedziałem się, że w jednej z księgarni na śródmieściu jest o wiele większy wybór książek Star Wars niż w naszym osiedlowym sklepie z książkami, które to już miałem wszystkie przeczytane. Trzeba było zakasać rękawy, liczyć przystanki aby dobrze wysiąść i jeszcze trafić do owej księgarni. To była dopiero przygoda!
Pisząc ten tekst, cały czas się uśmiechałem do monitora, ponieważ co chwilę wracają do mnie gwiezdnowojenne wspomnienia, których jest sporo i przypominają mi różnych ludzi i sytuacje z nimi związane, które były wspaniałą przygodą i wspólną pasją. To niesamowite jak mocno zakorzenione są we mnie trasy z gry Star Wars: Racer czy nawyk robienia gestu użycia mocy przy automatycznych drzwiach. Też tak masz? Jeśli tak, to znak, że Moc jest w tobie silna.