Gdy podano do publicznej informacji, że pierwszy ze spinoffów w świecie Gwiezdnych Wojen będzie w Polsce nosić tytuł „Łotr 1” reakcje fanów były w najlepszym przypadku neutralne. Komentarze w stylu „kontynuacja będzie się nazywać Łotr 2” czy „film powinien nosić tytuł Łobuz jeden a kontynuacja Łobuzów dwóch” bawiły, ale też zwracały uwagę na obecny od dawna, rozpoznany, ale nierozwiązany problem polskich tłumaczeń. Fala krytyki lała się też na studio Disneya za sam pomysł stworzenia historii osadzonej w odległej galaktyce, a nie będący kolejnym epizodem. Jak to, nie będzie Jedi? Co ze Skywalkerami? Teraz gdy film jest już wyświetlany na ekranach kin wszelkie wątpliwości zostały rozwiane. Łotr 1 utarł wszystkim nosa i robi to w pięknym stylu.
Styl, w jakim Gareth Edwards wyreżyserował przygodę grupy rebeliantów w trakcie misji zdobycia planów Gwiazdy Śmierci, pokazuje tylko jak bardzo Przebudzenie mocy Abramsa było zachowawcze i odtwórcze w swojej formule i treści. Dla samego Disneya Łotr 1 to zapewne też pewna forma papierka lakmusowego i drogowskazu co do tego, jak daleko mogą się posunąć w penetrowaniu gwiezdnowojennego uniwersum bez narażania się fanom. To niesamowite, ale film o postaciach, które dopiero co zostały przedstawione szerszej widowni podobał mi się bardziej niż opowieść ciągnąca wątki z obu trylogii Lucasa!
Myślę, że wszyscy, zarówno fani, jak i producenci filmów o Gwiezdnych Wojnach potrzebowali takiego przewietrzenia formuły, która jakkolwiek sprawdzona i nadal umiejąca bawić miliony – zmierzała drobnymi kroczkami do strzały w reaktor i reakcji łańcuchowej powodującej zniszczenie całej marki. Na sentymentach można zajść daleko i jeszcze na tym nieźle zarobić, ale cztery dekady takiego podejścia zdecydowanie wystarczą.
W tej recenzji chciałbym uniknąć zdradzania tajników fabuły, ponieważ jako zagorzały fan uniwersum, wiem, że saga (a teraz także Łotr 1) najlepiej smakuje z zaskoczenia. Najzabawniejsze w całej tej sytuacji jest to, że każdy właściwie wie jak skończy się ta historia, ponieważ akcja filmu ma miejsce właściwie bezpośrednio przed Nową Nadzieją. Zazwyczaj takie zagrywki nie odpowiadają mi jako widzowi – ograniczają twórców, co przeważnie da się wyczuć, wiadomo mniej więcej jak zostaną poprowadzone poszczególne wątki po to, aby na koniec złożyć się w element układanki pasujący do puzzli leżących już na stole. Całe szczęście Łotr 1 taki nie jest i nie ma się tego nieprzyjemnego wrażenia podczas projekcji. Łotr 1 jest natomiast tym elementem układanki, z którego potrzeby posiadania nie zdawaliśmy sobie sprawy. Rzuca on nowe światło na stare fakty, głównie z Nowej Nadziei. Pięknie łączy (choć nie w sposób ostateczny, jestem święcie przekonany, że pomiędzy III a IV epizodem jest miejsce dla co najmniej kilku równie świetnych filmów) obie trylogie, puszcza oko do starych fanów i budzi ogromne emocje wśród nowych. Reżyserowi udało się odnaleźć mityczny „złoty środek” a to jest wartość, której przecenić się nie da.
Myślę, że wszyscy, zarówno fani, jak i producenci filmów o Gwiezdnych Wojnach potrzebowali takiego przewietrzenia formuły, która jakkolwiek sprawdzona i nadal umiejąca bawić miliony – zmierzała drobnymi kroczkami do strzały w reaktor i reakcji łańcuchowej powodującej zniszczenie całej marki. Na sentymentach można zajść daleko i jeszcze na tym nieźle zarobić, ale cztery dekady takiego podejścia zdecydowanie wystarczą.
W tej recenzji chciałbym uniknąć zdradzania tajników fabuły, ponieważ jako zagorzały fan uniwersum, wiem, że saga (a teraz także Łotr 1) najlepiej smakuje z zaskoczenia. Najzabawniejsze w całej tej sytuacji jest to, że każdy właściwie wie jak skończy się ta historia, ponieważ akcja filmu ma miejsce właściwie bezpośrednio przed Nową Nadzieją. Zazwyczaj takie zagrywki nie odpowiadają mi jako widzowi – ograniczają twórców, co przeważnie da się wyczuć, wiadomo mniej więcej jak zostaną poprowadzone poszczególne wątki po to, aby na koniec złożyć się w element układanki pasujący do puzzli leżących już na stole. Całe szczęście Łotr 1 taki nie jest i nie ma się tego nieprzyjemnego wrażenia podczas projekcji. Łotr 1 jest natomiast tym elementem układanki, z którego potrzeby posiadania nie zdawaliśmy sobie sprawy. Rzuca on nowe światło na stare fakty, głównie z Nowej Nadziei. Pięknie łączy (choć nie w sposób ostateczny, jestem święcie przekonany, że pomiędzy III a IV epizodem jest miejsce dla co najmniej kilku równie świetnych filmów) obie trylogie, puszcza oko do starych fanów i budzi ogromne emocje wśród nowych. Reżyserowi udało się odnaleźć mityczny „złoty środek” a to jest wartość, której przecenić się nie da.
Nowa historia, nowi bohaterowie, a więc i nowi aktorzy i formuła (nie ma już napisów lecących i znikających w kosmosie). Pod nieformalnym przywództwem Felicyty Jones jak Jyn Erso, z takimi tuzami jak Forest Whitaker czy Mads Mikkelsen u boku zaliczam wszystkim aktorom egzamin do udanych. Aktorsko nie ma słabych momentów, a jeśli miałbym kogoś wyróżnić to chyba Alana Tudryka, wcielającego się głosem w przeprogramowanego imperialnego droida K-2SO, który wprowadza do filmu poczucie humoru z najwyższej półki.
Efekty specjalne, poza generowanymi dwoma postaciami z Nowej Nadziei wypadają rewelacyjnie i widowiskowo. Bitwy, strzelaniny, wybuchy zarówno wyglądają jak i brzmią odpowiednio i są świetnym uzupełnieniem i tłem dla pędzącej historii.
Efekty specjalne, poza generowanymi dwoma postaciami z Nowej Nadziei wypadają rewelacyjnie i widowiskowo. Bitwy, strzelaniny, wybuchy zarówno wyglądają jak i brzmią odpowiednio i są świetnym uzupełnieniem i tłem dla pędzącej historii.
Muszę przyznać, że początek filmu mnie nie porwał i poza ładnymi widokami nie oferuje zbyt wiele. Nie pomaga też wprowadzanie kolejnych miejscówek dosłownie jedna po drugiej, w tempie jakiego jeszcze w Gwiezdnych Wojnach nie było. Istnieje możliwość, że zniechęci to część widzów i wprowadzi zbędny mętlik w ich głowach. Jedno jest jednak niemal pewne: te drobne niedociągnięcia nikną w ostatecznym rozrachunku przykryte ostatnim aktem filmu, który wynagradza wszystko z nawiązką.
Nie od dziś wiadomo, że w filmie pojawia się Darth Vader. Miałem pewne obawy związane z pojawieniem się tej postaci akurat w tym filmie. Niewątpliwie można było odnieść wrażenie, że jego pojawienie się jest zagrywką czysto marketingową, mającą na celu przyciągnięcie do kin większej ilości osób. Nie chcę oceniać tego jednoznacznie, przyznam, że fajnie było poczuć dreszczyk z ponownego obcowania z najpotężniejszym lordem Sithów w kinie. Ma on w filmie dwie sceny, które faktycznie wprowadzają do samej historii tyle, co nic. Jedna z nich jest zbytnią repetycją z esencji Vadera, jakim zafascynował się świat (powtórka z rozrywki, mdłe i przesadnie wtórne spotkanie z imperialnym przywódcą, który średnio wywiązuje się z powierzonych obowiązków), druga scena zaś to Vader w wersji „nothing can stop me now” w scenie, która wywołała u mnie gęsią skórkę i w której również nie ma nic odkrywczego, ale ze względu na jej efektowność stwierdzam, że jej obecność w Łotrze 1 jest jak najbardziej uzasadniona. Obecność Vadera w ostatecznym rachunku wydaje się chłodną kalkulacją, wabikiem, wydmuszką i nieco zafałszowaną wizytówką filmu. Podobne odczucia miałem do postaci Jokera w fatalnym Legionie Samobójców, jednak tam, nawet on nie pomógł a tutaj pomoc nie była nawet potrzebna.
Fani filmem będą raczej zachwyceni, co dobrze rokuje na kolejne lata, w których regularnie będziemy dostawać kolejne filmy Star Wars. Na zakończenie dodam, że tę świeżość wniesioną do tego uniwersum przez ten film chciałbym również ujrzeć w mającym premierę za rok epizodzie VIII. Życzę tego sobie i Wam z całą Mocą.
Nie od dziś wiadomo, że w filmie pojawia się Darth Vader. Miałem pewne obawy związane z pojawieniem się tej postaci akurat w tym filmie. Niewątpliwie można było odnieść wrażenie, że jego pojawienie się jest zagrywką czysto marketingową, mającą na celu przyciągnięcie do kin większej ilości osób. Nie chcę oceniać tego jednoznacznie, przyznam, że fajnie było poczuć dreszczyk z ponownego obcowania z najpotężniejszym lordem Sithów w kinie. Ma on w filmie dwie sceny, które faktycznie wprowadzają do samej historii tyle, co nic. Jedna z nich jest zbytnią repetycją z esencji Vadera, jakim zafascynował się świat (powtórka z rozrywki, mdłe i przesadnie wtórne spotkanie z imperialnym przywódcą, który średnio wywiązuje się z powierzonych obowiązków), druga scena zaś to Vader w wersji „nothing can stop me now” w scenie, która wywołała u mnie gęsią skórkę i w której również nie ma nic odkrywczego, ale ze względu na jej efektowność stwierdzam, że jej obecność w Łotrze 1 jest jak najbardziej uzasadniona. Obecność Vadera w ostatecznym rachunku wydaje się chłodną kalkulacją, wabikiem, wydmuszką i nieco zafałszowaną wizytówką filmu. Podobne odczucia miałem do postaci Jokera w fatalnym Legionie Samobójców, jednak tam, nawet on nie pomógł a tutaj pomoc nie była nawet potrzebna.
Fani filmem będą raczej zachwyceni, co dobrze rokuje na kolejne lata, w których regularnie będziemy dostawać kolejne filmy Star Wars. Na zakończenie dodam, że tę świeżość wniesioną do tego uniwersum przez ten film chciałbym również ujrzeć w mającym premierę za rok epizodzie VIII. Życzę tego sobie i Wam z całą Mocą.
Szymon Szeliski