Marvel konsekwentnie podąża ścieżką sukcesu, wypuszczając kolejne filmy o superbohaterach. Dla mnie osobiście postać Kapitana Ameryki jest miałka, zbyt patetyczna i za dużo w niej elementów wojennej propagandy. Co nie zmienia faktu, że Zimowy żołnierz, poprzedni film o jego przygodach, to jeden z lepszych filmów komiksowych w historii. W związku z tym, oczekiwania względem Wojny bohaterów były spore. Pytanie brzmi: czy twórcom udała się sztuka wzbicia się o poziom wyżej i czy warto wydać pieniądze na bilet do kina?
Po wizycie w kinie zrobiłem coś, co czynię dość rzadko, czyli zapoznałem się z recenzjami innych osób, ponieważ szczerze powiedziawszy Wojna bohaterów trochę mnie zmieszała. Natrafiłem na sporo głosów twierdzących, że najnowszy Kapitan Ameryka to najlepszy film Marvela, jaki do tej pory powstał.
Dziwi mnie to, bo są przecież Strażnicy Galaktyki, Thor: Mroczny świat również bardzo mi się podobał, a jest jeszcze przecież rewelacyjny Zimowy żołnierz. Myślę, że zadziałał tutaj w dużym stopniu efekt nowości i tyle. Nie, żeby film o walce Kapitana Ameryki z Iron Manem była widowiskiem słabym czy średnim, co to, to nie: całość wypada bardzo dobrze, jednak dla mnie, osoby, która chodzi na te filmy głównie z ciekawości i dla możliwości bycia świadkiem przesuwania granic w materii efektów specjalnych, zabrakło powiewu świeżości, czegoś zaskakującego i nietuzinkowego. To po prostu więcej tego samego, nieschodzącego poniżej pewnego poziomu kina. Podejrzewam, że fan komiksów, który w małym palcu ma wszystkie tajemnice tego uniwersum będzie zachwycony i spełnią się jego mokre sny.
Batman v Supermen pokazało jak nie należy budować konfliktu pomiędzy tuzami gatunki, natomiast Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów pokazuje ludziom z DC jak można to zrobić w wiarygodny, ciekawy i widowiskowy sposób. Fabularnie wszystko wydaje się zapięte na ostatni guzik, prawie każdy bohater i bohaterka otrzymali wystarczające motywacje do wstąpienia w szeregi drużyny Kapitana lub Iron Mana. Nie ma fabularnej próżni, wszystko ma swoje miejsce, każda akcja ma racjonalną reakcję i co najważniejsze, przyczynę.
Batman v Supermen pokazało jak nie należy budować konfliktu pomiędzy tuzami gatunki, natomiast Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów pokazuje ludziom z DC jak można to zrobić w wiarygodny, ciekawy i widowiskowy sposób. Fabularnie wszystko wydaje się zapięte na ostatni guzik, prawie każdy bohater i bohaterka otrzymali wystarczające motywacje do wstąpienia w szeregi drużyny Kapitana lub Iron Mana. Nie ma fabularnej próżni, wszystko ma swoje miejsce, każda akcja ma racjonalną reakcję i co najważniejsze, przyczynę.
Świetnie sprawdzają się nowi bohaterowie, czyli Black Panther i Spider – Man. Zwłaszcza sposób sportretowania Czarnej Pantery zasługuje na oklaski. Sposób, w jaki ten koleś się porusza i jak walczy to klasa sama w sobie, czuć w nim potencjał, jakiego dawno nie było w świecie Marvela. Człowiek pająk wypada niemal równie udanie, właściwie każda scena z jego udziałem to jego mały sukces w drodze na szczyt kariery w szeregach Avengers czy też zapowiedzianego solowego filmu (i oczywiście więcej niż prawdopodobnych kontynuacji). Jedno jest tylko dla mnie dość niezrozumiałe: dlaczego Marvel postanowił zmienić rewelacyjnego Andrew Garfielda na Toma Hollanda? Cóż, pewnie nigdy się tego nie dowiemy. Nie, żeby Holland był słaby w swojej roli, wypada naprawdę nieźle, a podejrzewam, że jeszcze nie rozwinął do końca skrzydeł, w końcu to nie on tutaj jest gwoździem programu.
Na pochwałę zasługuje niezmiennie Robert Downey Jr., który zespolił się z rolą Tony'ego Starka na tyle mocno, że ciężko wyobrazić sobie na chwilę obecną innego kandydata do tej roli. Chris Evans i jego bohater zostali nawet przez niego trochę przyćmieni, co daje mi kolejne podstawy do stwierdzenia miałkości postaci Kapitana. Zresztą wystarczy spojrzeć na Evansa w tym, czy w jakimkolwiek innym filmie, w którym wciela się w tę postać: pusty wzrok, brak charyzmy, jedyne co się liczy to amerykańska twarz i uśmiech czarujący masy i masa mięśni.
Intryga uknuta przez postać Daniela Brühla to ciekawa wersja sabotażu z pobudek osobistych, które dodają nieco dramatyzmu i urzeczywistniają całe uniwersum. Zemo, czyli czarny charakter filmu, grany przez Brühla, jest niejako łącznikiem beztrosko hasających, teoretycznych obrońców ludzkości, którzy częściowo stracili kontakt z rzeczywistością. To on ściąga ich na ziemię i zdaje się mówić: „Wcale nie jestem wam za nic wdzięczny, całe dobro, które rzekomo czynicie jest okupione zbyt wysoką ceną i musi spotkać was za to kara”.
Ciężko mi oprzeć się wrażeniu, że ten film to trochę taka burza w szklance wody. Każdy przytomny widz zdaje sobie przecież sprawę, że bez wprowadzenia prawdziwych czarnych charakterów(takich z super mocami, bronią masowego rażenia i armią) na marvelovej szachownicy układ sił pozostanie niezmieniony, żadna postać nie zginie, nikt raczej nie przejdzie jakiejś drastycznej przemiany i tak naprawdę, zdając sobie sprawę z tego, że oglądasz dwuipółgodzinny fajerwerk, odbierasz sobie część przyjemności z oglądania tego filmu. Nie liczy się wtedy jak bardzo widowiskowy by nie był(jest ok, ale nie wprowadza nowej jakości), tylko to, że wyjdziesz z kina i właściwie możesz o Wojnie bohaterów zapomnieć, a po jakimś czasie możesz nawet zacząć żałować, że bilet był taki drogi.
Na pochwałę zasługuje niezmiennie Robert Downey Jr., który zespolił się z rolą Tony'ego Starka na tyle mocno, że ciężko wyobrazić sobie na chwilę obecną innego kandydata do tej roli. Chris Evans i jego bohater zostali nawet przez niego trochę przyćmieni, co daje mi kolejne podstawy do stwierdzenia miałkości postaci Kapitana. Zresztą wystarczy spojrzeć na Evansa w tym, czy w jakimkolwiek innym filmie, w którym wciela się w tę postać: pusty wzrok, brak charyzmy, jedyne co się liczy to amerykańska twarz i uśmiech czarujący masy i masa mięśni.
Intryga uknuta przez postać Daniela Brühla to ciekawa wersja sabotażu z pobudek osobistych, które dodają nieco dramatyzmu i urzeczywistniają całe uniwersum. Zemo, czyli czarny charakter filmu, grany przez Brühla, jest niejako łącznikiem beztrosko hasających, teoretycznych obrońców ludzkości, którzy częściowo stracili kontakt z rzeczywistością. To on ściąga ich na ziemię i zdaje się mówić: „Wcale nie jestem wam za nic wdzięczny, całe dobro, które rzekomo czynicie jest okupione zbyt wysoką ceną i musi spotkać was za to kara”.
Ciężko mi oprzeć się wrażeniu, że ten film to trochę taka burza w szklance wody. Każdy przytomny widz zdaje sobie przecież sprawę, że bez wprowadzenia prawdziwych czarnych charakterów(takich z super mocami, bronią masowego rażenia i armią) na marvelovej szachownicy układ sił pozostanie niezmieniony, żadna postać nie zginie, nikt raczej nie przejdzie jakiejś drastycznej przemiany i tak naprawdę, zdając sobie sprawę z tego, że oglądasz dwuipółgodzinny fajerwerk, odbierasz sobie część przyjemności z oglądania tego filmu. Nie liczy się wtedy jak bardzo widowiskowy by nie był(jest ok, ale nie wprowadza nowej jakości), tylko to, że wyjdziesz z kina i właściwie możesz o Wojnie bohaterów zapomnieć, a po jakimś czasie możesz nawet zacząć żałować, że bilet był taki drogi.
Szymon Szeliski