Wraz z przybyciem Doktora Strange'a kinowe uniwersum Marvela miało wskoczć na nieznane dla siebie i widzów terytoria. Czy tak rzeczywiście się stało?
Zacznę od zachwytu nad doborem odtwórcy tytułowej roli – Benedictem Cumberbatchem. Gdy patrzy się na kadry komiksu i sam film, czuć, że strona wizualna głównego bohatera była ważną kwestią dla twórców. Oba media mieszają się idealnie co doskonale zaciera granicę pomiędzy zeszytowymi przygodami Doktora a tymi na dużym ekranie.
Od pierwszego zapowiedzi dało się wyczuć, że ten film będzie nieco inny niż dotychczasowe produkcje studia Marvel. Przynajmniej chciano wywołać takie wrażenie na widzach, jakby oto zaczynająca się kolejna faza (czy raczej fala) kina supebohaterskiego będzie czymś nowym, świeżym i wyjątkowym. Czy ta sztuka się udała? W pewnym stopniu tak.
Od pierwszego zapowiedzi dało się wyczuć, że ten film będzie nieco inny niż dotychczasowe produkcje studia Marvel. Przynajmniej chciano wywołać takie wrażenie na widzach, jakby oto zaczynająca się kolejna faza (czy raczej fala) kina supebohaterskiego będzie czymś nowym, świeżym i wyjątkowym. Czy ta sztuka się udała? W pewnym stopniu tak.
Strona wizualna filmu, w którym magia, mistyczne podróże, ciała astralne i kosmiczne istoty są normą to idealne pole do popisu dla lubiących LSD grafików. Trzeba przyznać, że w scenach, w których to oni rozwijają skrzydła jest naprawdę nieźle – dostaliśmy miks wizualnej strony Incepcji Nolana na niespotykaną dotąd skalę z fazą godną uczestników legendarnego festiwalu Woodstock w 1969 roku. Scena inicjacji Strange'a przez Przedwiecznego to wizualny majstersztyk, który ogląda się z wielkim uśmiechem na twarzy. Podobne wrażenie robią wszelkie sceny manipulacji miastem czy tworzenia portali.
Jak na film o czarodziejach, trochę zbyt wiele tutaj staromodngo lania się na pięści. Słabo.
Szkoda tylko, że dzikość scen o czysto wizualnym rodowodzie nie dominuje nad filmem Scotta Derricsona – wtedy mogłaby być mowa o prawdziwej rewolucji a tak jesteśmy świadkami jedynie drobnej ewolucji tego, co każdy zainteresowany zna już na wylot. Ten fakt boli dość mocno, ponieważ fabularnie nie ma tutaj również zbyt wiele miejsca ani czasu na nowości. Oglądamy właściwie ten sam szkielet opowieści co w większości filmów Marvela, lekko przemodelowany, przykryty efektami specjalnymi i dużą dawką poczucia humoru. Każdy widz musi sam sobie odpowiedzieć czy to wystarczający powód, aby wydać pieniądze na bilet do kina.
Strange to trochę taki Iron Man tylko, że zamiast nowoczesnych technologii ma do dyspozycji pradawne zaklęcia. Efekt jest ten sam, genialny w swojej profesji protagonista z mocno ironicznym podejściem do rzeczywistości staje się tym bohaterem, na którego przyszła pora, aby uratować świat. Zarówno zbroja Iron Mana, jak i lewitująca peleryna Doktora Strange'a sama się na nich zakładają i dodają im sporo siły i sposobów na walkę ze złem.
Szczerze uważam, że Marvel stanął w miejscu. Nadal jednak poziom ich produkcji jest na tyle zadowalający a formuła jeszcze nie przejedzona, że pewnie ich filmy będą się sprzedawać przez najbliższą dekadę. Swoje robi pewnie też brak bezpośredniej konkurencji, ponieważ DC na polu komiksowych ekranizacji odpłynęło od Marvela tak daleko, jak to tylko możliwe.
Czy warto? Dla efektów tak (byłem na seansie 2D i muszę przyznać, że momentami zastanawiałem się jak dana scena wyglądałaby w 3D) dla historii zdecydowanie nie. Decydujcie portfelami.
Jak na film o czarodziejach, trochę zbyt wiele tutaj staromodngo lania się na pięści. Słabo.
Szkoda tylko, że dzikość scen o czysto wizualnym rodowodzie nie dominuje nad filmem Scotta Derricsona – wtedy mogłaby być mowa o prawdziwej rewolucji a tak jesteśmy świadkami jedynie drobnej ewolucji tego, co każdy zainteresowany zna już na wylot. Ten fakt boli dość mocno, ponieważ fabularnie nie ma tutaj również zbyt wiele miejsca ani czasu na nowości. Oglądamy właściwie ten sam szkielet opowieści co w większości filmów Marvela, lekko przemodelowany, przykryty efektami specjalnymi i dużą dawką poczucia humoru. Każdy widz musi sam sobie odpowiedzieć czy to wystarczający powód, aby wydać pieniądze na bilet do kina.
Strange to trochę taki Iron Man tylko, że zamiast nowoczesnych technologii ma do dyspozycji pradawne zaklęcia. Efekt jest ten sam, genialny w swojej profesji protagonista z mocno ironicznym podejściem do rzeczywistości staje się tym bohaterem, na którego przyszła pora, aby uratować świat. Zarówno zbroja Iron Mana, jak i lewitująca peleryna Doktora Strange'a sama się na nich zakładają i dodają im sporo siły i sposobów na walkę ze złem.
Szczerze uważam, że Marvel stanął w miejscu. Nadal jednak poziom ich produkcji jest na tyle zadowalający a formuła jeszcze nie przejedzona, że pewnie ich filmy będą się sprzedawać przez najbliższą dekadę. Swoje robi pewnie też brak bezpośredniej konkurencji, ponieważ DC na polu komiksowych ekranizacji odpłynęło od Marvela tak daleko, jak to tylko możliwe.
Czy warto? Dla efektów tak (byłem na seansie 2D i muszę przyznać, że momentami zastanawiałem się jak dana scena wyglądałaby w 3D) dla historii zdecydowanie nie. Decydujcie portfelami.
Szymon Szeliski