„Jeśli chcesz usłyszeć jak Tom [Cruise] przeklina, wspomnij o greenboxie” - są to słowa, które dają mocną podstawę ku temu, aby sądzić, że Rogue Nation będzie wypełnione po brzegi wyczynami kaskaderskimi w starym stylu, bez użycia efektów komputerowych. Trzeba przyznać, że jak na swój wiek, mający 53 lata Cruise, naprawdę nieźle sobie radzi we wszelkich scenach wymagających werwy fizycznej i sprawności dzikiego scjentologa. Widać, też jednak, że w wielu scenach Hunt wspierany był przez dublera, ale uważam, że to żadna ujma, ponieważ Mission: Impossible jest wypełnione scenami akcji, które nie pozwalają się nudzić, a dodatkowo, dzięki rezygnacji z CGI w większości ujęć, ich efektowność jest bardzo naturalna i nieprzesadzona. Podziw należy się Cruse'owi już za scenę otwierającą film, w której leci przyczepiony na zewnątrz samolotu. Ciekawe, czy ubezpiecza go ta sama firma, w której polisę ma Jackie Chan. Chwilę, go przecież nikt nie chciał ubezpieczyć...
Mission: Impossible – Rogue Nation to zdecydowanie najbardziej udana część, cyklu i szczerze mówiąc, nie mogę się doczekać, właściwie już zapowiedzianej, kolejnej części. To, co bardzo przypadło mi do gustu, to klimat, który nie jest nadęty, a niektóre sceny wypełnione są dobrym poczuciem humoru, pomimo iż fabuła kręci się dookoła walki dwóch przeciwstawnych organizacji zbrojnych. Scena w wiedeńskiej operze to majstersztyk rozgrywający za kurtynami, ze świetną dynamiką i zwrotami akcji. To chyba moja ulubiona scena z całego filmu.
Siłą napędową tego filmu są też postacie. Oczywiście mamy Ethana Hunta, który według szefa CIA jest „żywą manifestacją przeznaczenia”. Jako przeciwwagę ustawiono na planszy Rebeccę Ferguson w roli femme fatale i podwójnej agentki, pracującej jednocześnie dla MI6 i niesławnego, a według wielu, nawet nieistniejącego Syndykatu. Na drugim planie mamy świetnego Simona Pegga jako mózg operacji i zakładnika sytuacji, w jakiej postawiła go likwidacji IMF. Jeremy Renner i Ving Rhames uzupełniają stawkę, rozwijając swoją relację poprzez ustawiczne budowanie zaufania między swoimi postaciami i wspieranie innych członków drużyny.
To, co nie do końca zagrało, to trochę mało wyrazisty czarny charakter – grany przez Seana Harrisa lider Syndykatu ma potencjał, jednak wydaje się, że dostał zdecydowanie zbyt mało czasu antenowego, aby rozwinąć skrzydła i odpowiednio zaprezentować widzom się od tej najgorszej strony. Sposób, w jaki Hunt pokonuje Syndykat (chyba nikt nie wątpił, że będzie inaczej?), też pozostawia trochę do życzenia, chociażby od strony logicznej. Cóż, widocznie czasami, aby złapać grubą rybę wystarczy ustawić wyjątkową dużą pułapkę na myszy w odpowiednim miejscu.
Specjalnie w pamięci nie zapadła mi również ścieżka dźwiękowa, która wydaje się zbyt schowana za scenami akcji. Trochę szkoda, bo przy tak dobrych scenach, jakie udało się nakręcić, można było trochę zaszaleć i tu i ówdzie, wmontować jakiś utwór z pazurem.
Podsumowując, Mission: Impossible - Rogue Nation to najlepsza część cyklu, który ewoluuje w zdecydowanie dobrym kierunku. Kino nastawione na efektowną zabawę, precyzyjnie skonstruowane jednak bez przesady, z dozą humoru dla przeciwwagi.