Wspomnienia są czymś wspaniały, jednak czasami zdarza się, że dana rzecz zostaje zapamiętana w odbiegający od faktów sposób. Wpływ mają na to kolejne zebrane doświadczenia i podświadoma idealizacja podmiotu wspomnień. Dałem się złapać w tę pułapkę serii Jurassic Park, która była jednym z filarów dzieciństwa wielu osób, w ty mnie, które bezwarunkowo kochały dinozaury i były zafascynowane ich światem. Tak jak moja prawie trzyletnia siostrzenica, która gdy ją zapytałem o to czy zdaje sobie sprawę, że dinozaury wyginęły i już ich nie ma na świecie, odpowiedziała mi: „Na pewno jeszcze kilka zostało”.
Z podobną wiarą w niemożliwe podchodziłem do Jurassic World, bo przecież będą dinozaury, będzie Chris Pratt, a park w końcu został otwarty i udostępniony dla zwiedzających. Czy reżyser Colin Tevorrow w swoim najnowszym filmie stworzył równie magiczny klimat czegoś nowego, nieodkrytego i fascynującego jak Spielberg przed laty? Pierwsze 40 – 50 minut wskazuje na to, że ta sztuka jak najbardziej się mu udała i każdy, kto choć w małej części zachował w sobie umiejętność cieszenia się jak dziecko, będzie zachwycony. Park jest piękny, widoki majestatyczne, a nowe atrakcje są większe, bardziej efektowne i przystające do czasów.
Później, aż do wielkiego finału jest nieco gorzej – żadna ze scen akcji, włączając pościgi i strzelaniny nie spowodowała takiego dreszczu emocji jak scena z przewróconym samochodem i T-Rexem z pierwszego filmu serii. Generalnie, dynamiczne sekwencje wypadają dość blado, grany przez Pratta weteran wojskowy Owen Grady, opiekun raptorów, biega, jeździ i strzela w kolejnych sceneriach, co nie jest jakoś specjalnie atrakcyjne czy niesamowite. Podobnie mają się sceny z parkowymi strażnikami, uzbrojonymi po zęby. Broń palna jakoś nie pasuje mi do dinozaurów, ale wiadomo też, że skoro w parku są atrakcje pokroju hologramów, to strażnicy nie będą biegać z łukami. Ot, blockbusterowa papka, w której przypadkowe auta zawsze mają kluczyki w stacyjce, aby główni bohaterowie mogli uciec przed niebezpieczeństwem.
Co dość zaskakujące, film nie został jakoś specjalnie ugrzeczniony w celu poszerzenia spektrum potencjalnych widzów – jest brutalnie i pojawia się krew. Nie są to oczywiście jakieś fontanny czerwonej cieczy a wyrywane kończyny nie latają widzom przed oczami(chociaż w 3D mogłoby to wyglądać nieźle), ale tu i tam ktoś zostaje pożarty przez dinozaura lub ginie w wybuchu. Nie ma się jednak co dziwić, to w końcu dinozaury, dzikie stworzenia których zachowania kierowane są przez pierwotny instynkt. Zapewne ciężko byłoby obejść ten temat w satysfakcjonujący dojrzałego widza sposób. Całe szczęście taka próba nie została podjęta i każdy może iść do kina zobaczyć jak stworzony z genów różnych dinozaurów Indominus Rex rozgryza kolejne małe i duże mięsiste przeszkody na swojej drodze do totalnego chaosu.
Aktorsko w moim odczuciu najlepiej wypadło młode pokolenie, stanowiące motor napędowy tej produkcji, przynajmniej po stronie ogrodzenia gdzie znajdują się ludzie, a nie dinozaury. Ty Simpkins jako Gray i Nick Robinson jako Zach tworzą zgrany duet, biorący udział w historii odradzającego się braterstwa z niezapomnianą i niebezpieczną przygodą jako motywem przewodnim. Chris Pratt wypadł poprawnie, ciężko powiedzieć coś negatywnego o jego roli, z drugiej strony nie ma też go za co specjalnie pochwalić – był tym którego masy pokochały za rolę Starlorda w Strażnikach Galaktyki i już. Na szarym końcu jest Bryce Howard jako kierowniczka parku Jurassic World. Jej rola jak na to, że była nieciekawa i niejako najmniej charakterystyczna ze wszystkich w filmie, zostało w moim odczuciu, nieco nazbyt wyeksponowana, przez co dynamika jej scen jest równa przyglądaniu się temu, jak ktoś robi jajecznicę. No dobra, jajecznicę z szynką.
Jurassic World jest udanym powrotem do tematu dinozaurów i świetną nostalgiczną podróżą dla pokolenia wychowanego na filmach sprzed 20 lat. Sprawdza się też nieźle jako hit na lato, jednak sceny akcji mogłyby być mniej schematyczne, a podział charakterologiczny postaci nieco mniej czarno- biały.
Później, aż do wielkiego finału jest nieco gorzej – żadna ze scen akcji, włączając pościgi i strzelaniny nie spowodowała takiego dreszczu emocji jak scena z przewróconym samochodem i T-Rexem z pierwszego filmu serii. Generalnie, dynamiczne sekwencje wypadają dość blado, grany przez Pratta weteran wojskowy Owen Grady, opiekun raptorów, biega, jeździ i strzela w kolejnych sceneriach, co nie jest jakoś specjalnie atrakcyjne czy niesamowite. Podobnie mają się sceny z parkowymi strażnikami, uzbrojonymi po zęby. Broń palna jakoś nie pasuje mi do dinozaurów, ale wiadomo też, że skoro w parku są atrakcje pokroju hologramów, to strażnicy nie będą biegać z łukami. Ot, blockbusterowa papka, w której przypadkowe auta zawsze mają kluczyki w stacyjce, aby główni bohaterowie mogli uciec przed niebezpieczeństwem.
Co dość zaskakujące, film nie został jakoś specjalnie ugrzeczniony w celu poszerzenia spektrum potencjalnych widzów – jest brutalnie i pojawia się krew. Nie są to oczywiście jakieś fontanny czerwonej cieczy a wyrywane kończyny nie latają widzom przed oczami(chociaż w 3D mogłoby to wyglądać nieźle), ale tu i tam ktoś zostaje pożarty przez dinozaura lub ginie w wybuchu. Nie ma się jednak co dziwić, to w końcu dinozaury, dzikie stworzenia których zachowania kierowane są przez pierwotny instynkt. Zapewne ciężko byłoby obejść ten temat w satysfakcjonujący dojrzałego widza sposób. Całe szczęście taka próba nie została podjęta i każdy może iść do kina zobaczyć jak stworzony z genów różnych dinozaurów Indominus Rex rozgryza kolejne małe i duże mięsiste przeszkody na swojej drodze do totalnego chaosu.
Aktorsko w moim odczuciu najlepiej wypadło młode pokolenie, stanowiące motor napędowy tej produkcji, przynajmniej po stronie ogrodzenia gdzie znajdują się ludzie, a nie dinozaury. Ty Simpkins jako Gray i Nick Robinson jako Zach tworzą zgrany duet, biorący udział w historii odradzającego się braterstwa z niezapomnianą i niebezpieczną przygodą jako motywem przewodnim. Chris Pratt wypadł poprawnie, ciężko powiedzieć coś negatywnego o jego roli, z drugiej strony nie ma też go za co specjalnie pochwalić – był tym którego masy pokochały za rolę Starlorda w Strażnikach Galaktyki i już. Na szarym końcu jest Bryce Howard jako kierowniczka parku Jurassic World. Jej rola jak na to, że była nieciekawa i niejako najmniej charakterystyczna ze wszystkich w filmie, zostało w moim odczuciu, nieco nazbyt wyeksponowana, przez co dynamika jej scen jest równa przyglądaniu się temu, jak ktoś robi jajecznicę. No dobra, jajecznicę z szynką.
Jurassic World jest udanym powrotem do tematu dinozaurów i świetną nostalgiczną podróżą dla pokolenia wychowanego na filmach sprzed 20 lat. Sprawdza się też nieźle jako hit na lato, jednak sceny akcji mogłyby być mniej schematyczne, a podział charakterologiczny postaci nieco mniej czarno- biały.
Szymon Szeliski