Historię przychodzi nam obserwować z perspektywy Dr Robert Lainga, w którego wciela się świetny (acz nie najlepszy w tym filmie, ale o tym za chwilę) Tom Hiddlestone. Jako nowy lokator, wzbudza zainteresowanie mieszkańców, szybko zyskując sympatię niektórych z nich. Zaczynanie nowego życia to sztuka trudna i chociaż High Rise wydawałoby się miejscem do tego idealnym, ze względu na możliwości izolacji od świata zewnętrznego, problemy szybko zaczynają się piętrzyć. Zaczyna się od drobnych rzeczy takich jak przerwy blokujący się zsyp, niemożność odnalezienia swojego auta na zbyt wielkim parkingu czy przerwy w dostawie prądu dla mieszkańców niższych pięter. Te zjawiska szybko tworzą silny dysonans społeczny, którego efekty z każdą chwilą są coraz trudniejsze do powstrzymania. Powstaje próżnia wśród próżniaków z górnych części wieżowca, którzy chcą robić imprezy tak dobre, jak pospólstwo z dołu, a dzieciata „biedota” z dołu chce mieć dostęp do wszystkiego, co ma klasa z wyższych sfer. Tak zaczyna się wojna klas.
Od strony aktorskiej, film jest rewelacyjny, ze wspomnianym Hiddlestone'm na czele. Na ekranie wyróżnia się też Jeremy Irons, grający rolę niby boga, architekta High Rise, istotę przytłoczoną i przerośniętą przez swoje dzieło, będącą jednak zbyt dumną, by to przyznać. Moim faworytem po seansie został jednak Luke Evans, który jako Richard Wilder, upadła gwiazda telewizyjna zaczyna tworzenie filmu dokumentalnego o High Rise i jego mieszkańcach. Chociaż jego postać jest prawie zawsze pijana, często zakrwawiona i generalnie znajduje się poza kontrolą, czy to społeczeństwa, czy swojej ciężarnej żony, przez dr Lainga zostaje on ochrzczony „jedynym normalnym człowiekiem w budynku”. Co najlepsze – ciężko się z taką oceną nie zgodzić, ale aby to zrobić musicie obejrzeć film i ocenić sami.
Najmocniejszą stroną filmu jest jest strona wizualna i świetne zdjęcia. High- Rise przykuwa do ekranu i nie puszcza aż do napisów końcowych. Stylizacja na lata 70, nieśpieszna praca kamery i slow motion w słusznych proporcjach – oto czego można się spodziewać po filmie Bena Wheatleya. Ogląda się to świetnie a w połączeniu ze wszystkimi innymi superlatywami tego tworu, wyłania się obraz dzieła stanowiącego dość przykry i ciężkostrawną wizję ludzkości ze wszystkimi naszymi słabościami na pierwszym planie (całe szczęście, że nie w 3D).
High- Rise jako studium o dekadenckiej naturze człowieka to dzieło bardzo udane, a to, czego mi osobiście trochę zabrakło, to posunięcie się w owej rozpuście dalej, przekroczenie większej ilości tematów tabu. Jak wiadomo apetyt rośnie w miarę jedzenia i czuję, że ten posiłek może zostawić u sporej części widowni pewien niedosyt. Niemniej jednak, na pewno warto High- Rise obejrzeć, nie tylko dla pośladków Hiddlestonea.