Jeden z największych buntowników i jednocześnie twórców popkultury powrócił! Tyler Durden, bohater świetnej (jednak nie najlepszej w dorobku) książki Chucka Palahniuka pt. Podziemny krąg, powraca. Jak przystało na osobistość o takim stanie poplątania emocjonalnego i egzystencjalnego, nie jest to powrót oczywisty, spodziewany, ani też w sumie oczekiwany. Po prostu zdarzył się, jak zdarzają się kontynuacje filmów w rodzaju Harry'ego Pottera, gdzie odbiorca dorasta wraz z bohaterami. W końcu, kto nie chciałby dorosnąć z Tylerem!?
Tym razem anarchista o zapędach totalitarnych przyjął postać charakteru z kart komiksu, do którego autor oryginału napisał scenariusz, a niejaki Cameron Stewart stworzył oprawę graficzną. Całość ma zostać podzielona na dziesięć dwudziestoczterostronicowych zeszytów. Łącznie dostaniemy więc ponad 200 stron przygód Tylera i Marli, dzięki czemu zobaczymy, jak wygląda „i żyli długo i szczęśliwie” w wersji hardkorowej.
W moje ręce wpadły na razie zeszyty 1-3 i numer 0, który jeśli byłeś/aś szczęściarzem, załapałeś się zamawiając pierwsze wydawnictwo z serii Fight Club 2. Pechowców uspokajam – owy zeszyt ma wartość głównie sentymentalną, jest prologiem i niczym więcej, koniec kropka. Z racji nikłej objętości, postanowiłem opisać moje wrażenia z tych numerów.
Akcja kontynuacji Fight Club została umiejscowiona dekadę po wydarzeniach z oryginału. Tyler przez większość czasu jest teraz Sebastianem, nudnym mężem Marli, tęskniącej za ekscytująco nieprzewidywalną osobowością Durdena. To zadziwiające, ale nawet taką silną osobowość (czy raczej osobowości) jak Tyler Durden, złamało rodzicielstwo. Przez ten jakże przyziemny akt prokreacji, mój osobisty ulubieniec stał się szarym korpoluldkiem, który pracuje od 9 do 17 od poniedziałku do piątku, aby zapewnić byt rodzinie. Prośby Marli, o przywrócenie poprzedniego stanu rzeczy są namiętnie ignorowane, przez co biedaczka zapisała się nawet na grupę wsparcia osób cierpiących na progerię (wmawia uczestnikom, że cierpi na łagodną formę).
Jestem bardzo pozytywnie zaskoczony tym, jak Palahniuk zdecydował się poprowadzić historię Tylera i Marli. Przyznam, że po trzech zeszytach, mój apetyt tylko się zaostrzył i nie mogę się doczekać, kiedy dorwę się do reszty tej pokręconej opowieści.
Co ważniejsze, nie zawodzi też strona techniczna – rysunki i kolory są proste i trafiające w sedno. Nie wiem czemu mam ochotę użyć określenia „punkowe”. Dobrze pasują do tonu opowieści, podkreślając jej prostotę i bezkompromisowość. Na wyróżnienie zasługują piękne okładki, delikatnie surrealistyczne w formie, wspaniale odnoszące się do chaosu, który kiedyś panował nad życiem głównych bohaterów (vide: Sebastian i Marla sportretowani niczym na obrazie Granta Wooda pt. American gothic z domkiem z zapałek w tle i Tylerem wyglądającym przez okno).
Co tu dużo pisać – czekam na kolejną dostawę mydła od Kosmicznych Małp.
W moje ręce wpadły na razie zeszyty 1-3 i numer 0, który jeśli byłeś/aś szczęściarzem, załapałeś się zamawiając pierwsze wydawnictwo z serii Fight Club 2. Pechowców uspokajam – owy zeszyt ma wartość głównie sentymentalną, jest prologiem i niczym więcej, koniec kropka. Z racji nikłej objętości, postanowiłem opisać moje wrażenia z tych numerów.
Akcja kontynuacji Fight Club została umiejscowiona dekadę po wydarzeniach z oryginału. Tyler przez większość czasu jest teraz Sebastianem, nudnym mężem Marli, tęskniącej za ekscytująco nieprzewidywalną osobowością Durdena. To zadziwiające, ale nawet taką silną osobowość (czy raczej osobowości) jak Tyler Durden, złamało rodzicielstwo. Przez ten jakże przyziemny akt prokreacji, mój osobisty ulubieniec stał się szarym korpoluldkiem, który pracuje od 9 do 17 od poniedziałku do piątku, aby zapewnić byt rodzinie. Prośby Marli, o przywrócenie poprzedniego stanu rzeczy są namiętnie ignorowane, przez co biedaczka zapisała się nawet na grupę wsparcia osób cierpiących na progerię (wmawia uczestnikom, że cierpi na łagodną formę).
Jestem bardzo pozytywnie zaskoczony tym, jak Palahniuk zdecydował się poprowadzić historię Tylera i Marli. Przyznam, że po trzech zeszytach, mój apetyt tylko się zaostrzył i nie mogę się doczekać, kiedy dorwę się do reszty tej pokręconej opowieści.
Co ważniejsze, nie zawodzi też strona techniczna – rysunki i kolory są proste i trafiające w sedno. Nie wiem czemu mam ochotę użyć określenia „punkowe”. Dobrze pasują do tonu opowieści, podkreślając jej prostotę i bezkompromisowość. Na wyróżnienie zasługują piękne okładki, delikatnie surrealistyczne w formie, wspaniale odnoszące się do chaosu, który kiedyś panował nad życiem głównych bohaterów (vide: Sebastian i Marla sportretowani niczym na obrazie Granta Wooda pt. American gothic z domkiem z zapałek w tle i Tylerem wyglądającym przez okno).
Co tu dużo pisać – czekam na kolejną dostawę mydła od Kosmicznych Małp.
Szymon Szeliski