Efekty specjalne stoją na zadowalającym poziomie, chociaż nie jest ich przesadnie dużo, jak na film superbohaterski. Kto widział Kronikę w reżyserii Tranka i film przypadł mu do gustu, z jego organicznym sposobem przedstawienia nierealnych wydarzeń w realnym świecie, będzie zadowolony ze strony wizualnej Fantastycznej czwórki. Tutaj zastosowano oczywiście inną skalę efektów, jednak nie jest przesadnie kolorowo – zapomnijcie o wszechobecnej tandecie wylewającej się z ekranu w adaptacji Fantastycznej czwórki sprzed dekady.
Dr Doom natomiast został dobrze zagrany przez Toby'ego Kebella – aktora, do którego mam nieskończone pokłady sympatii po jego rolii Johnny'ego Quida w filmie Guy'a Ritchiego pt. Rock'n'Rolla. W każdym razie Victor von Doom, pomimo nieco stereotypowego potraktowania przez scenarzystów (genialny odludek z urazą do ludzkości), również dostaję swoją genezę, która jednak nie jest tym, czym mogłaby być, ale o tym za chwilę. Dr Doom jako czarny charakter filmu ma bardzo obiecujące wejście, pełne charyzmy i zła. Na krótką chwilę, daje to nadzieję na ciekawego i niejednoznacznego przeciwnika dla zbyt jednowymiarowych głównych pozytywnych bohaterów. Niestety, ta drobna iskierka nadziei bardzo szybko przemija.
Ten film jest niedokończony. Dawno nie miałem tak silnego przeświadczenia o tym, że czegoś tu brakuje, że nastąpiła tu jakaś forma kastracji. Może napromieniowanie, któremu ulegli bohaterowie Fantastycznej czwórki wymazało jakieś 20 – 30 minut filmu? Niestety, konflikt, o którym wspominałem na początku, odbił się w bardzo negatywny sposób na ostatecznej formie filmu. Zwłaszcza oglądając ostatni akt, można odnieść wrażenie, że całość wręcz galopuje ku końcowi, starając się jako tako ogarnąć i pozamykać większość wątków, skrupulatnie rozwijanych przez cały czas. Zdecydowanie zbyt mało było tutaj scen, które w ciekawy sposób rozwinęłyby postać Dooma – tak naprawdę, enigmatyczność tej postaci po przemianie, jest karykaturalna i zahacza o idiotyzm. Potencjał był naprawdę spory w moim odczuciu, jednak teraz już za zawsze Doom pozostanie tym złym, który musiał być zły, żeby w filmie miała miejsce scena bitwy pomiędzy nim a czwórką jego dawnych znajomych.
Podobnie sprawa ma się z The Thingiem, który jako maszyna wojenna, opuszczona przez Reeda, skrzywdzona przez los jednostka, która jest outsiderem w grupie outsiderów, ślepo wykonuje kolejne zlecenia dla wojska. To mogło być coś więcej, ale nie jest. Delikatna psychika i przeciwstawna jej niszczycielska siła fizyczna to bardzo wdzięczne, jednak niewystarczająco rozwinięte aspekty, maskotki Fantastycznej czwórki.
Przyznam, że Fantastyczna czwórka, nawet niedokończona, przypadła mi do gustu, chociaż niewykorzystany potencjał boli i w oczach wielu to zapewne przekreśli ten film. Zgrana, fajna obsada, dobre efekty, bohaterowie z ciekawymi mocami, których kombinację dają bardzo kreatywne efekty i czarna charakter, od którego czuć było bijące zło, a nie frustrację, że jego saldo w banku ma kilka zer za mało, co sprawia, że ma ochotę zniszczyć świat (piję tutaj do Yellowjacketa z Ant — Mana). Nie przeszkadzał mi nawet fakt, że aktor grający Johnny'ego Storma jest czarnoskóry – uważam, że granice politycznej poprawności zostały tutaj wyznaczone zbyt daleko i zakrawają na absurd, jednak nie jest to coś, czego nie można po prostu zignorować – fabularnie nie ma to żadnych konsekwencji. Obsadzenie w roli Human Torcha Michaela B. Jordana wywołało sporo kontrowersji, prawdopodobnie takie posunięcie było motywowane jedynie chęcią zysku, jednak szczerze – mam to gdzieś. To w końcu fikcja filmowa, w której grupa pijanych nastolatków przenosi się do innego wymiaru. Ludzie w sieci toczą spory czy to dobrze, czy źle, że w obsadzie jest Murzyn jakby nie było ważniejszych i ciekawszych tematów do dyskusji. Litości, dopóki nie zobaczę filmu z czarnoskórym Lechem Wałęsą, uważam, że wszystko jest w porządku.